Około sto lat temu świat był w miarę przewidywalny. Były określone kanony zachowań, określone wzorce postępowania, a dzieci wychowywano do posłuszeństwa. To dorosły zawsze wiedział, co jest dla dziecka dobre, a co złe; tak wtedy uważano.
Sposób, w jaki działały szkoły, wtedy jako tako się sprawdzał. To, czego uczono się w szkole, można było wykorzystać w przyszłości. Przekazywano informacje, które dzieci miały zapamiętać i potem zastosować w świecie, który był przewidywalny. Wtedy to się sprawdzało.
Maria Montessori już w latach czterdziestych ubiegłego wieku zauważyła, że nie tędy droga. Widziała, że świat zmierza w takim kierunku, iż uczenie się w ten sposób nie doprowadzi do niczego dobrego, nie uruchomi rozwoju człowieka. Od dwudziestego wieku rozpoczęły się czasy technologii i świat zaczął przyspieszać, a od połowy poprzedniego wieku rozwija się w niebywałym tempie. W ciągu ostatnich 10 lat wygenerowano więcej informacji, niż przez ostatnie 100 lat. Jak ma się wobec tego przekazywanie tych informacji dzieciom w szkole tradycyjnej?
Te szkoły to fabryki, w których zamiast uczyć się myśleć, kazano zapamiętywać. Kiedyś rzeczywiście jedynym źródłem informacji była książka i nauczyciel. Ale dzisiaj, kiedy informacje są wszędzie, taki sposób nauki nie ma sensu. Zresztą, jak widać, Maria Montessori wiedziała to już prawie 70 lat temu. Skoro świat rozwija się tak szybko, nie wiemy, co będzie za 20 lat. Coś więc trzeba zmienić.
Sama informacja może nas otaczać, ale nie może nas zmienić. W edukacji chodzi o rozwój wewnętrzny, o budowanie samego siebie. Dzieci mają nauczyć się logicznie myśleć i rozwiązywać problemy. Dopiero ta mądrość może nas zmienić, może kształtować naszą osobowość.
Każde dziecko posiada zupełnie inny rodzaj inteligencji, każde dziecko uczy się w inny sposób. Jedne dzieci lubią książki, inne wolą ruch, np. sport czy taniec. Nie możemy mówić tutaj nawet o kilku sposobach uczenia się; ilu ludzi na świecie, tyle rodzajów inteligencji.
Co robi szkoła tradycyjna? Zbiera grupę dzieci w tym samym wieku, umieszcza je razem i przekazuje te same informacje w tym samym czasie. Jak to się ma do tego, że każde dziecko ma inne tempo rozwoju, inne zainteresowania i inny sposób uczenia się?
W szkole tradycyjnej hierarchizuje się przedmioty. Najważniejszy jest język polski, matematyka, historia. Przedmioty artystyczne zepchnięte są na drugi plan, a przecież przez sztukę dzieci bardzo się rozwijają. Jeśli jakieś dziecko nie lubi polskiego czy matematyki, nie znaczy to wcale, że jest przegrany i się nie rozwinie.
Zmuszając dziecko do nauki tego, czego ono w danej chwili nie chce się uczyć, możemy zablokować je na wiele lat, często na całe życie. Nie będzie w stanie pracować w szkole i nie odkryje, że może się tego nauczyć. Nie będzie nawet próbować, bo przecież zawsze było słabe z tego przedmiotu.
Stosując oceny, czyli koncentrując się na pochwałach i krytyce, kreujemy osobowości zależne, sterowane zewnętrznie, które mają niskie poczucie własnej wartości. Brakuje im zdolności samooceny, nie są wierni sobie, nie słuchają intuicji. Rozwój wewnętrzny zastępuje próba takiego zachowania, żeby inni widzieli, że są dobrze wychowani.
W ten sposób rodzą się też stany lękowe u dzieci. Boją się, ponieważ nauczyciel w tradycyjnej szkole jest kierownikiem, który sprawdza, czy „maszyna” dobrze przechodzi testy. Jeśli nie, to znaczy, że „maszyna” źle funkcjonuje i taki obraz wpaja się dziecku. Sprawdza się słabość dzieci, zamiast budować ich pewność siebie na mocnych stronach.
Kiedy tylko to jest możliwe, pozwólmy dzieciom dokonywać wyboru, czego w danej chwili się uczą. Umożliwiajmy im samodzielne kierowanie swoim rozwojem. Również w domu, nie przerywajmy zajęć, mówiąc: „Wystarczy, teraz zajmij się czymś innym”. Nauczyciel ani rodzic nie „wleje” dziecku gotowej wiedzy.
Maria Montessori dostrzegła, że edukacja nie jest czymś, co robi nauczyciel, ale jest procesem, dokonującym się w dziecku. Mówi się o pedagogice Montessori, ale tak naprawdę jest to filozofia, sposób myślenia, sposób patrzenia nie tylko na świat, lecz przede wszystkim na drugiego człowieka. Istotą tej filozofii jest podążanie za dzieckiem; pomoc, jaką możemy jemu oferować. A ponieważ każde dziecko jest inne, nie możemy mówić tu o „metodzie”.
W edukacji Marii Montessori chodzi o to, żeby zainteresować dziecko tematem. Powinniśmy zadbać, aby miało dostęp do zagadnień, które go interesują, a resztę zrobi samo. Wskażmy mu drogę, bądźmy jego mentorem, ale nie wyręczajmy go. Równocześnie trzeba podkreślić, iż nie jest to tak, że nauczyciel Montessori nie ma co robić, bo dziecko pracuje samo. Taka osoba musi włożyć w swoje działanie o wiele więcej wysiłku, niż nauczyciel tradycyjnej szkoły. Ten drugi przygotowuje konkretną lekcję, przeprowadza ją i jest zadowolony, bo „zrobił swoje”. Nieważne, co dzieje się w dzieciach. Albo to przyjęły, albo nie. Nauczyciel Montessori natomiast musi obserwować dziecko, wychwycić jego mocne strony, zastanowić się, jak go zainteresować, jak zachęcić do pracy.
Badania neurologiczne pokazują, że jesteśmy w stanie przyswoić czy też wyćwiczyć tylko to, czego uczymy się z przyjemnością. I to właśnie jest zadanie nauczyciela: zaciekawić, pomóc, jeśli trzeba i nie przeszkadzać. To jest też nasze zadanie, jako rodziców: zainteresować dziecko światem. Umożliwić rozwój, wysilić się i znaleźć alternatywę dla telewizora i gier komputerowych, co nie znaczy, że mamy tego zupełnie zabronić. Telewizor jest tylko źródłem informacji, jest jak lekcja tradycyjna.
Skąd wiadomo, że metoda Montessori sprawdza się praktyce? Otóż nie było to tak, że usiadła i powiedziała sobie: „A teraz stworzę wspaniałą metodę nauczania”. Wszystko to zrodziło się z pracy z dziećmi, z obserwacji dzieci. Jak większość z was wie, M. M. była pierwszą kobietą lekarzem we Włoszech, leczyła dzieci, a jako pedagog pracowała w szpitalu z dziećmi upośledzonymi umysłowo. Kiedy dzieci te podeszły do egzaminów, okazało się, że osiągnęły podobne wyniki, jak dzieci zdrowe. Wtedy M. M. pomyślała: „Co będzie, jeśli zastosuję te metody dla dzieci zdrowych”? Tak to się zaczęło. My oczywiście dla uproszczenia używany tu słowa „metoda”, ale wiecie już, że nie jest to najtrafniejsze słowo.
Często słyszę pytania, jak poradzą sobie dzieci, które muszą przejść ze szkoły Montessori do szkoły tradycyjnej? W klasie tradycyjnej mamy np. 20 uczniów, którzy są kontrolowani przez nauczyciela. Kiedy tylko wyjdzie on z klasy, dzieci przestają pracować. W szkole Montessori natomiast mamy 20 uczniów, którzy kontrolują sami siebie. Nauczyciel nie musi stać i pilnować, aby dzieci pracowały.
Każde dziecko ma w sobie naturalną chęć uczenia się; ma w sobie ciekawość świata. Wychowanie w duchu tej filozofii jest możliwe tylko wtedy, kiedy będzie spójność w podejściu zarówno nauczycieli, jak i rodziców. Jeśli w domu rodzinnym wychowanie będzie opierało się na zasadach Montessori, a w szkole ich zabraknie, to da się jeszcze dziecko „uratować”. Natomiast jeśli będzie odwrotnie, nic nie da się zrobić, ponieważ to rodzice są najważniejszymi mentorami dla swojego dziecka.
Joanna Rygielska